Notka: Zmiana imienia Reia na Reynoa/Reya /notka zniknie po późniejszej edycji rozdziałów/
Notka 2: Do poprawnego wyświetlania bloga potrzebne jest wstrzymanie Adblocka (jakby pojawił się problem z ładowaniem obrazków/logowaniem/komentarzami i ciągle wyskakującym okienkiem o ciasteczkach)
Notka 3: Rozdziały są zalinkowane w zakładce "Inne" pod obrazkiem nagłówka
Notka 4: Zmiana perspektywy na 3-osobę /notka zniknie po edycji rozdziałów do perspektywy 3-os./
Thallan tropił króla-ducha od kilku godzin. Ślady na śniegu były nadal świeże, lecz opadające wolno acz nieustannie płatki powoli zacierały trop. W lesie panowała cisza, a powietrze przesycone było ciężką, oleistą magią, charakterystyczną dla bytów niepochodzących z tego świata. Dla istot, które przeszły z Zaświatów, ciągnąc za sobą aurę śmierci i rozkładu.
Charakterystyczne dla jego klanu i rasy uszy, nieco bardziej spiczaste od ludzkich, wychwyciły w końcu nienaturalne odgłosy mlaskania i chrząkania. Dochodziły z jaskini ukrytej pod stosem suchych, gołych gałęzi i jednego olbrzymiego konara, który zagradzał wejście do tej pieczary. Żadne ze zwierząt gromadzących się i sypiających w jaskiniach nie dałoby rady przedrzeć się przez ścianę tego gałęziowego bluszczu, lecz istoty duchowe mogły przez nią przeniknąć tak łatwo, jak ciepły nóż przechodził przez miękkie masło. Dla istot, które częściowo żyły poza światem materialnym, i które mogły przenikać przez oba, nie było przeszkód nie do pokonania.
Tym trudniej było ich znaleźć, ale nadal zostawiali ślady. A lud elvhen znał się na tropieniu jak żadna inna rasa. Ich bóg, Emeri'el, obdarzał ich ponadprzeciętną bystrością, przenikliwością i zwinnością. Byli szybsi i zręczniejsi od innych ras. Ich strzały uderzały szybciej i precyzyjniej. Wzrok sięgał dalej. Słuch wychwytywał tony, których ludzie mieszkający w miastach z głuchego kamienia nie mogli nawet rozpoznać.
Thallan powoli zbliżył się do kryjówki króla-ducha, przeskakując miękko z gałęzi na gałąź, z łukiem gotowym do strzału. Tatuaż darruil, piętno magii, błyszczał fioletem na jego ramieniu w jaskrawym, zimowym świetle, zupełnie, jakby odbijał kryształki lodu znajdujące się dookoła.
Magia gęstniała i ciemniała przy wejściu do groty. To było ostrzeżenie, na które Thallan nie zamierzał zważać. Gdzieś głęboko w ciemności pieczary błysnęło czerwone oko stwora. Obserwowało przybysza. Ciemność wokół miejsca jego pobytu jeszcze bardziej zgęstniała, próbując go odstraszyć.
Elf zacisnął zęby i wykrzywił usta w strasznym uśmiechu. Jego zielone oczy błysnęły.
Magia jego boga była silniejsza niż te nędzne resztki zaświatów, które przynosili ze sobą nieproszeni przybysze. Legendy mówiły, że bóg Zaświatów, Rashal, umarł dawno temu. Że wszystko, co po sobie pozostawił, było dzikie i nieokiełznane, a dusze, pozbawione jego zwierzchnictwa, szukały nowej drogi. Ich siła była jednak fragmentaryczna, podzielona, nieukierunkowana. Łatwo ją było okiełznać i rozproszyć. Z większością upiorów magowie radzili sobie bez problemów.
Z królem-duchem sprawa miała się nieco inaczej.
Tu potrzeba było nieco innej magii.
Thallan przygotowywał się właśnie do rozproszenia mrocznej bariery wokół groty, gdy jego uszy wychwyciły turkot kół starego wozu na drodze. Sądząc po nasileniu dźwięku, wóz kierował się w górę, do Cadleigh. Było to stare, nieco zaniedbane zamczysko, relikt starszych czasów, zamieszkane obecnie przez cztery osoby - Dune'a Grandpelta, wojownika o masie ciała przypominającej górę; Erune'a, chochlika tworzącego w większości bezużyteczne magiczne bomby i wszelkie inne materiały wybuchowe; Ferchara, maga związanego z ziemią i roślinami, który potrafił zaplątać się w wytworzone osobiście zielsko i zatruć osobiście wyhodowanymi ziołami; ostatnim rezydentem zamku był Thallan, myśliwy i tropiciel, władający czymś, co jego pobratymcy nazwali zakazaną magią, na co on w odpowiedzi używał jej codziennie.
Tu, w Cadleigh, nikt go nie oceniał. Jego i tego, co zrobił. A raczej, na co pozwolił i z czym żył.
Wszyscy mieszkańcy tej podupadłej posiadłości mieli ze sobą coś wspólnego - wszyscy poznali cenę magii. I sprzeciwili się jej. W Thallanie wciąż tlił się gniew na wspomnienie dnia, w którym zrozumiał, skąd brała się magia i co czyniono, by obdarowywać nią śmiertelników. Pamiętał swój bunt i upór, sprzeciw silniejszy od litej skały. A potem... miękkość Elluina, jego spojrzenie pełne determinacji i cierpienia. To, jaki stał się lekki, lecz potężny w dłoniach Tallana.
Elf odwrócił się od jaskini, leża króla-ducha. Nasłuchiwał. Turkot kół nie ustawał. Nieco zwolnił, gdy konie wciągały wóz pod górę. Woźnica nawoływał "ho! ho!" do stąpających zwierząt, lecz nie było słychać świstu bata. Nie spieszyło mu się.
Z miejsca za nim, z osłoniętej części wozu, dochodził tłumiony płacz. Delikatny i dźwięczny. Pełen cierpienia, prawdziwego i rozdzierającego.
Thallan westchnął.
Kolejna osoba, która poznała cenę magii, właśnie do nich zawitała.
Tym razem, niech ich wszystkich Emeri'el broni, było to dziewczyna.
Thallan wycofał się po cichu, ruszając w stronę Cadleigh. Król-duch mógł poczekać. W tych lasach nie mógł odnaleźć pożywienia. Wyjdzie niedługo i wystawi się, zupełnie bezbronny, na atak. A tymczasem Thallan miał inną sprawę do załatwienia.
W końcu nie mógł zostawić powitania kolejnego członka ich wyklętej grupy magów w rękach Dune'a.
Było zimno. Co najmniej dziesięć stopni poniżej temperatury ścinania się wody w jeziorze. Kryształy lodu lśniły na gałęziach mijanych przez nich drzew.
Reynoa, w skrócie Reya, siedziała przez większą część drogi w milczeniu. Przez ostatnią część płakała, a łzy piekły ją w zmarznięte policzki, sklejając także rzęsy i otwierając rany na spierzchniętych ustach. Te doznania jednak nie trwały długo. Ciepło, które wciąż odczuwała w piersi z różną intensywnością, rozlało się po jej ciele i uleczyło rany - a przynajmniej te, na które miało fizyczny wpływ.
Jej duszy nie uleczyło.
Reya pociągnęła nosem i odchyliła firankę, spoglądając na rosnący w jej oczach obraz przykrytego czapami śniegu zamczyska. Pora roku zdołała zakryć wiele ubytków, ale Reya widziała go dokładnie takim, jakim był - niegdyś pięknym, majestatycznym, dziś wstydliwie ukrywającym skruszone wieże i blanki kamiennego muru pod śnieżną kołdrą.
Ktoś jednak stał na murze i robił coś rękami, machał nimi niczym szalony zaklinacz deszczu, po czym szybko schował się w wieży. W powietrze uniósł się obłok szarego dymu, bezgłośnie i smutno.
Reya obserwowała w milczeniu rozwój sytuacji, ale na tym skończył się ten pokaz... czegoś. Czy to było swego rodzaju powitanie? Nie wyglądało, jakby było, ale Reya nie znała tutejszych zwyczajów.
Wóz wkrótce wjechał na dziedziniec. Był mały w porównaniu do zamku, ale może był po prostu tak samo zrujnowany jak reszta posiadłości.
"Jesteśmy na miejscu, panienko" woźnica poinformował ją wesoło z wozu, cmokając na konie. Z ich nozdrzy unosiły się kłęby pary w tak mroźnym powietrzu. "To Cadleigh!"
Wrota zamczyska otworzyły się i, ku zdumieniu wysiadającej właśnie Reyi, stanął w nich mężczyzna, którego w pierwszym momencie pomyliła z niedźwiedziem. Był wielki, większy niż jakikolwiek mężczyzna, jakiego Reya w życiu spotkała, do tego półnagi i zjawiskowo brodaty - ubrany był tylko w materiałowe, czarne spodnie, podczas gdy jego ogromna pierś, pokryta gęstymi włosami tego samego, czarnego, smolistego koloru co te zakrywające dolną część jego twarzy, mocno kręcone i gęste niczym dziki busz, biła po oczach swoją nagością. Włosy okrywały ją jednak tak szczelnie, że Reya, nieznająca dotąd widoku półnagiego ciała mężczyzny, nie zdążyła się nawet zarumienić.
"Witajcie!" huknął włochacz, aż posypał się śnieg z pobliskich gałęzi. "Mały ptaszek przyniósł mi wiadomość, że nasz zamek w końcu będzie miał królową! Ha, ha!" Klasnął w dłonie, aż trzasnęło, po czym roześmiał się tubalnie.
Woźnica poprawił czapkę.
"To pan Dune" przedstawił go Reyi. "Jest niegroźny" dodał, widząc jej minę.
"Tak?" wydukała nieśmiało dziewczyna, czując, jak śmiech tego potężnego mężczyzny uderza w nią falami.
"Przeważnie."
"Och."
"No, wchodźcie, wchodźcie!" Olbrzym już ich zapraszał ręką do środka zamczyska. "Przygotowaliśmy powitalny obiad!"
"Żona na mnie czeka panie Dune. Z tą samą sprawą!" odparł wesoło woźnica, już wskakując na swoje miejsce. "Do widzenia!"
"Pozdrów żonę, Tomas!"
Woźnica machnął ręką na do widzenia i zawrócił konie. Reya mogłaby przysiąc, że odjeżdżał z tego miejsca zdecydowanie szybciej, niż tu jechał.
"Zapraszam, panienko, niech panna nie marznie na tym mrozie!" Dune znów przyjacielsko huknął, stojąc w drzwiach.
"Ja... nazywam się Reynoa. Reya."
Olbrzym zaśmiał się.
"Dziecko, wszyscy magowie wiedzą, kim jesteś."
Dziewczyna sapnęła zdumiona.
"Ta, która zabiła boginię." Rozległ się miękki, niski ton głosu tuż za jej plecami.
"Wróciłeś, Than?" Dune wydawał się mile zaskoczony.
"Jestem Thallan" poprawił go nowo przybyły, lecz bez przekonania, zupełnie, jakby robił to już tysiące razy i nie miał nadziei na to, że kolejna uwaga cokolwiek zmieni. Jego zielone oczy prześlizgnęły się po sylwetce stojącej przed nim dziewczyny, która z kolei z uwagą studiowała jego uszy. Westchnął. "Tak, jestem elvhen. Elfem."
"Nosiciel magii Emeri'ela" wyszeptała Reya, a jej oczy zaokrągliły się ze zdumienia. "Przepraszam, ja... widywałam tylko obrazki..."
"Cóż, trzymamy się z dala od ludzi." Thallan wzruszył ramionami.
Reya spuściła oczy.
"Widziałam Emeri'ela. To potężny bóg."
Thallan skamieniał. Więc to prawda, co mówili. Że nie tylko zabiła boginię, ale że walczyła u boku boga. Jego boga. Patrona jego ludu.
"Chodźcie już, porozmawiamy przy obiedzie. Ferchar siedział nad nim od samego rana!" Dune zaczął ich pospieszać.
Thallan skinął głową.
"Chodźmy. Przedstawimy ci pozostałych dwóch mieszkańców Cadleigh. Ale muszę cię ostrzec. Jeden z nich... nie jest człowiekiem."
Reya splotła dłonie, zaciskając je z całych sił, aż poczuła dreszcz. Potem skinęła głową i ruszyła za dwójką dopiero co poznanych magów. Wielkim Dunem i smukłym Thallanem. Z powodów bezpieczeństwa zdecydowała się trzymać nieco bliżej elfa, który ograniczał ruchy swojego ciała do minimum, podczas gdy idący przed nimi niedźwiedź żwawo gestykulował, kierując ich wprost do jadalni.
Reya ciężko przełknęła ślinę.
Była teraz... w domu.
Witaj kochana,
OdpowiedzUsuńjak ja się cieszę z Twojego powrotu tutaj, od czasu do czasu zaglądałam tutaj w nadziej i jest.... ;] oczywiście skomentuję, tego możesz być pewna, choć chwilkę czasu może mi to zająć...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Żaneta
Dziękuję :*** Będę się starała z całych sił, żeby blog nie odszedł w zapomnienie :-))
UsuńHej,
OdpowiedzUsuńmożna powiedzieć tylko interesująco, a co się stało z jej bratem w tym wypadku...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Żaneta
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, można powiedzieć tylko jedno interesujaco, a co stało się z jej bratem w takim wypadku...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia