sobota, 8 września 2012

Lizzie [01]



Genetyczna choroba serca.
Arytmia. 
Podejrzewam, że to właśnie te słowa, medyczny wyrok śmierci, skłonił moich rodziców do oddania mnie pod opiekę ludzi, którym mój los był całkowicie obojętny. Oczywiście. Porzucenie mnie było zapewne mniej bolesne od patrzenia, jak niknę w ich oczach. Jak tragiczna kondycja mojego serca powoli zabiera mnie z ich życia. Prędzej czy później by się poddali, zmęczeni bezsilnością wobec losu, który w taki sposób doświadczył naszą rodzinę. Doświadczył mnie. Rodzice musieli uznać, że nie są wystarczająco silni, by się mną należycie zająć. 
Zresztą, równie szybko okazało się, że oprócz wady serca posiadam także - nie wiedziałam, czy uznać ten fakt za szczęśliwy czy nie - magiczną moc. Oraz jej strażniczkę, Amiel. Zgodnie więc z prawem ziem neutralnych zostałam oddana pod opiekę do Gildii, choć wszyscy doskonale wiedzieli, że nie będzie ze mnie żadnego pożytku. Chociaż posiadałam magiczną moc, nie byłam w stanie jej użyć z powodu wątpliwej kondycji zdrowotnej. Korzystanie z zaklęć niewątpliwie by mnie zabiło, moje serce nie poradziłoby sobie z przepływającą przez nie adrenaliną. Walka bowiem różniła się od rutynowych ćwiczeń fizycznych, które wykonywałam każdego ranka, by choć trochę wzmocnić swoje serce. 
Mimo wszystko, zostałam w Gildii. Na wszelki wypadek, jak mi niejeden raz tłumaczono, gdy pytałam. Oczywiście. Łowcy nie mogli pozwolić, by osoba z potencjałem magicznym dostała się w niepowołane ręce. Na przykład w ręce wiedźmy. Zresztą, gdyby pozostawiono mnie samą sobie, pewnie - jeśli nie wpadłabym w czyjeś zaborcze łapska - zaczęłabym stanowić zagrożenie nie tylko dla siebie, ale także dla innych.
Dorastałam więc w Gildii. Chciałabym powiedzieć, że pod czujnym okiem Łowców, ale to nie do końca prawda. Zdawano sobie sprawę z mojego istnienia, ale nie poświęcano mi wiele uwagi. Wiedząc, że nie mogę uczęszczać na większość lekcji, zazwyczaj zaszywałam się w bibliotece albo zajmowałam pielęgnacją ziół w zielarni alchemików. Czasem z dostępnych na niektórych piętrach okien obserwowałam pojedynki magiczne uczniów, którzy stawiali w tej dziedzinie pierwsze kroki. W takich chwilach ogarniał mnie smutek i żal za tym, co straciłam, zanim jeszcze to poznałam. Gdyby nie słabość mojego serca...
Miałam sześć lat, gdy poznałam Jue Metro. Był moim rówieśnikiem i, co dziwne, bibliotekę odwiedzał równie często, co ja, zamiast spędzać czas z innymi uczniami na zewnątrz Gildii. Nie wiedziałam o nim w tym czasie zbyt wiele. Prawdę mówiąc, drażniły mnie jego intensywnie czerwone włosy i złote oczy. Myślałam, że wygląd czyni go ,,dziwnym" w pewnym stopniu. Nie miałam więc ochoty zawierać z nim bliższej znajomości, choć najwyraźniej wiele nas łączyło - oboje unikaliśmy towarzystwa, szukając cichych kątów, by zanurzyć się w lekturze książki. 
Myślę, że moje zainteresowanie Jue jako osobą rozwinęło się całkiem naturalnie. W końcu spędzaliśmy obok siebie trochę czasu, a to musiało zaowocować. Byłam ciekawa, dlaczego tyle czasu spędza sam. Czy było z nim coś nie w porządku - tak, jak ze mną? Zaczęłam się przysłuchiwać rozmowom prowadzonym w Gildii z nadzieją, że w końcu czegoś się dowiem. Byłoby mi łatwiej, gdybym znała wtedy imię obiektu mojego zainteresowania, ale zdobycie tej informacji miało mi zająć trochę czasu.
W przeciągu dwóch miesięcy dowiedziałam się, że chłopak ma na imię Jue Metro i jest synem sławnego Aola Metro, szanowanego w Gildii Mistrza, przed którym wiele osób schylało głowy. Cała ta sprawa zaciekawiła mnie jeszcze bardziej, gdyż nie rozumiałam, dlaczego ktoś taki woli spędzać czas samotnie, z dala od wszystkich. Podsłuchałam więc to i owo z ust różnych osób, w końcu zaspokajając swoją ciekawość: okazało się bowiem, że Jue nie posiada niemal żadnych umiejętności. Szeptano po kątach, że to wszystko wina jego matki, czarownicy. Sprawę pogarszał fakt, że Mistrz Aol wydawał się kochać swoją żonę na tyle, że nie zgadzał się na propozycje Arcymistrza dotyczące związania się z kobietą, która mogłaby mu urodzić dziecko ,,na miarę jego talentu". 
Nic dziwnego, że Jue wolał towarzystwo milczących książek. Nawet mi, choć cała ta sprawa mnie nie dotyczyła, robiło się słabo i mdło od wszystkiego, co dochodziło do moich uszu. Nie rozumiałam, jak można było w taki sposób mówić o dziecku, które nie było niczemu winne. I w dodatku to osądzanie jego matki... Doprawdy! Czasem miałam ochotę podejść do tych plotkujących kobiet i mężczyzn z pytaniem, czy nie mają nic lepszego do roboty, tylko oczerniać bezbronnego chłopca i jego matkę. Nawet o mnie tyle nie plotkowano, choć w oczach Łowców byłam wynaturzeniem, w dodatku dość bezwartościowym. Kimś, kto posiadał magiczne moce, ale których nie mógł użyć bez narażania własnego życia. Kimś, kogo trzeba było chronić z konieczności. Wiedziałam o tym wszystkim i godziłam się z tymi faktami, więc gdy do moich uszu dochodziły plotki na mój temat, nie przejmowałam się nimi zupełnie. Ale Jue...
W wieku sześciu lat Jue był bardzo cichy i poważny. Brakowało mu dojrzałości fizycznej cechującej jego rówieśników, którym udało się do tej pory wezwać strażników i opanować w mniej lub większym stopniu swoje magiczne zdolności. Jue nadal był bardzo drobny, szczupły, chłopięcy. Musiał unosić głowę, by spojrzeć większości sześciolatków w twarz, co musiało być dla niego upokarzające. Zwłaszcza, że rówieśnicy nie szczędzili mu upokarzających komentarzy. Niezliczoną ilość razy musiał słuchać, jakim jest bezwartościowym śmieciem. Te komentarze jednak nie robiły na nim większego wrażenia. Nie pozwalał jednak obrażać swojej matki: gdy któryś z uczniów próbował to robić, chłopak z furią rzucał się na śmiałka, okładając go pięściami i niejednokrotnie drapiąc paznokciami aż do krwi. Może nie był uzdolniony magicznie, ale chodziły słuchy, że nie przegrał jeszcze żadnej bójki na pięści.
Tego dnia, kiedy moc Jue się ujawniła, jak zwykle zajmowałam dogodne miejsce na jednym z balkonów. Skończyłam jakiś czas temu podlewanie i zbieranie dojrzałych liści ziół w zielarni, więc wolny czas przeznaczyłam właśnie na przyglądanie się pojedynkom. Z miejsca, które zajmowałam, zawsze przyprawiały mnie o dreszczyk emocji. 
Zmarszczyłam brwi, gdy po dynamicznym pierwszym pojedynku na arenę zostali wywołani kolejni dwaj uczniowie, a jednym z nich okazał się być Jue. Jego przeciwnik, wyższy i potężniej zbudowany chłopak, najwyraźniej coś do niego powiedział, wykonując przy tym gwałtowne ruchy rękami. Nie usłyszałam, o co chodziło, ale wiedziałam, że nie mogło być to nic dobrego. Byłabym bardzo naiwna, gdybym sądziła, że przeciwnik Jue życzył mu powodzenia. A nawet jeśli, z pewnością było to jawne szyderstwo.
Po chwili chłopacy stanęli naprzeciwko siebie. Przeciwnik Jue bez większych problemów wezwał swojego strażnika - białego lisa o dwóch ogonach, który dorównywał mu wzrostem. Widziałam, jak po tym pokazie siły chłopak się roześmiał, najwyraźniej bardzo z siebie dumny. Przyłożyłam dłoń do serca, przypominając sobie w tym momencie o tym, że ja także posiadam strażniczkę, choć nigdy zapewne jej nie zobaczę. Jej wywołanie zagroziłoby mojemu życiu, wiązało się bowiem ze zbyt dużym stresem i wysiłkiem. Chwilę później skierowałam wzrok na Jue, któremu towarzyszył nauczyciel, najwyraźniej instruujący go, by przygotował się do obrony. 
Pierwszy atak lisiego demona został przez Jue odparty, ale chłopak został odepchnięty na kilka kroków w tył. To oczywiście sprawiło, że wśród obserwatorów rozległ się głośny śmiech. Cóż, wiedziałam, że cofnięcie się podczas utrzymywania obrony było uważane za pokaz nieudolności, ale... Zagryzłam do bólu wargi myśląc o tym, dlaczego tym w dole tak wesoło. Czy im zawsze wszystko się udawało? Dlaczego nie mogli być bardziej wyrozumiali?
Tymczasem lisi demon powrócił do swego właściciela, który najwidoczniej znowu coś powiedział. Widziałam, jak zaczął się śmiać - całym ciałem, które zaczęło się wić w spazmach wesołości. Nauczyciel wyraźnie zwlekał ze zwróceniem mu uwagi, sam rozbawiony. Śmiech, który docierał do moich uszu, stawał się coraz bardziej drażniący.
Byłam prawdopodobnie pierwszą osobą, która zauważyła, że z Jue dzieje się coś dziwnego. Chłopak, który do tej pory tylko stał z opuszczonymi wzdłuż ciała ramionami i pochyloną głową, nagle zgiął się w pół. Chwilę potem lisi demon poruszył spiczastymi uszami i uniósł łeb, jakby węsząc niebezpieczeństwo. Chłopak, do którego należał, wyciągnął dłoń i poklepał go po szyi. 
W tym momencie zauważyłam z najwyższym zdumieniem, że włosy Jue w jednej chwili zmieniły barwę z ogniście czerwonej... na białą. A raczej szarą, jak ją mogłam określić z dzielącej mnie od niego odległości. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że stały się srebrne - na znak noszonego przez niego przekleństwa syna czarownicy. Na znak ,,inności". 
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, arena, na której stało w tamtym momencie dwoje uczniów wraz z nauczycielem, zmieniła się w morze ognia, którego ciepło nawet ja byłam w stanie odczuć, znajdując się kilkanaście metrów nad miejscem całego zdarzenia. Natychmiast podniósł się wrzask, gdy płomienie z właściwą sobie zachłannością zaczęły się rozprzestrzeniać poza barierę wzniesioną wokół areny. Barierę, która była w stanie wytrzymać magiczne ataki Mistrzów.
Cała Gildia została natychmiast zaalarmowana. Mistrzowie, którzy mogli jak najszybciej znaleźć się na miejscu, nie wahali się ani przez sekundę. Usłyszałam krzyki i pierwsze inkantacje zaklęć, mających na celu uspokojenie rozszalałego żywiołu. Jakby na przekór, ogień huczał dalej... zupełnie, jakby się śmiał. Przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie. 
Nie miałam pojęcia, jak długo to wszystko trwało. Straciłam poczucie czasu. Z lekko otwartymi ustami obserwowałam jedynie, jak chyba wszyscy Mistrzowie z Gildii, nagle zrzeszeni, próbowali opanować coś, co nie miało najmniejszego zamiaru się podporządkować. Mistrzowie jednak byli nieugięci, a ich wysiłek wkrótce się opłacił - morze ognia zaczęło niknąć w oczach. Z całego tego płomiennego chaosu zaczęła się wyłaniać ognista sylwetka, która wkrótce została zmuszona zaklęciami do materializacji. 
Najpierw uformowała się para śnieżnobiałych, dużych skrzydeł. Potem włosy. Czerwone niczym wino. Potem dopiero ciało - męskie, szczupłe. Z miejsca, które zajmowałam, nie mogłam zobaczyć więcej szczegółów, ale zrozumiałam jedno: właśnie byłam świadkiem tego, jak w tym świecie materializuje się anioł. 
Strażnik mocy magicznej Jue Metro.
Zaraz po tym, jak anioł został zmuszony do materializacji, nadal unosząc się kilka centymetrów nas ziemią, wyciągnął dłoń do Jue. Powiedział coś, czego nie usłyszałam, a w odpowiedzi chłopak wyciągnął obie swoje dłonie i zacisnął je na ręce anioła, który ponownie musiał coś powiedzieć, gdyż Jue kiwnął głową. A potem chłopak zemdlał, podtrzymywany przez skrzydlatą postać.
Szczęściem, nikt nie ucierpiał podczas tego incydentu... no, oprócz lisiego demona, który został całkowicie zniszczony przez siłę anioła. Uczniowie jednak i nauczyciel, którzy znaleźli się przypadkowo w polu rażenia, byli całkowicie bezpieczni. Anioł - tak, jak się spodziewałam - oszczędził ich podczas swego ,,wybuchu". 
Wkrótce potem Jue przestał przychodzić do biblioteki. Z tego, co usłyszałam, stał się nagle poważnym kandydatem na Mistrza. Dyskutowano, czy kogoś z jego poziomem mocy można nadal nazywać po prostu ,,uczniem". Z drugiej strony, w ponad stuletniej historii Gildii nie zdarzyło się jeszcze, by ktoś tak młody został mianowany Mistrzem. Cóż jednak było robić? Reth, strażnik mocy Jue, był zbyt silnym przeciwnikiem dla innych uczniów. Nawet Mistrzowie mieli z nim problem, gdyż anioł był siłą nie tylko na oszałamiająco wysokim poziomie mocy, ale także gwałtowną i nieobliczalną. Poza tym, duchowe połączenie, które łączyło go z Jue, było zaskakująco solidne. 
Słyszałam, że przydzielono mu w końcu partnerkę. Dla równowagi sił czy coś takiego. 
Ja, pozbawiona obiektu zainteresowań, zajęłam się na powrót książkami i ziołami. Coraz częściej myślałam o tym, by dołączyć do wąskiego i dość mało szanowanego grona alchemików. Co prawda siła mojej strażniczki nie miała nic wspólnego ze światem roślin czy ziół specyficznie, ale co innego mi pozostało? Mogłam albo to robić, albo zajmować się niczym. Nawet bez specjalnych preferencji mogłam stać się przeciętnym medykiem. A przeciętny zawsze jest lepszy niż żaden. Tak przynajmniej lubiłam sobie powtarzać. 
Rok później, w wieku siedmiu lat, po raz pierwszy miałam okazję porozmawiać z Jue. Pracowałam właśnie nad miksturą przyspieszającą leczenie ciężkich ran - zapas powoli się kończył, więc zaofiarowałam swoją pomoc w jego uzupełnianiu - gdy usłyszałam dochodzący zza drzwi hałas. Wiele głosów mieszało się ze sobą, więc nie byłam w stanie zrozumieć, o co chodzi. Jako że jednak za drzwiami znajdowała się izba chorych, mogłam podejrzewać, że znowu coś się komuś stało. 
Nie myliłam się. Chwilę później do laboratorium wpadła jedna ze starszych alchemiczek i powiedziała, że mam przyjść. Natychmiast wykonałam polecenie, szybkim krokiem przekraczając próg izby chorych. Znieruchomiałam jednak w pół kroku, gdy zobaczyłam, kogo przyniesiono tym razem. Uczucie zdumienia, oszołomienia i strachu zaczęły we mnie jednocześnie kiełkować. 
- Będziesz mi asystować - powiedziała alchemiczka, narzucając na siebie białą pelerynę. Usłyszałam ją jednak jakby przez mgłę. 
Patrzyłam na Jue. Po raz pierwszy od roku patrzyłam na niego i zupełnie go nie poznawałam, chociaż z jakiegoś powodu wiedziałam, że to on. W mojej głowie krążyło jedno słowo: wydoroślał. Przynajmniej fizycznie. Połączenie, które ustanowił z aniołem, musiało zmusić jego ciało do wzrostu - proporcjonalnie do wzrostu jego siły duchowej, która została wzmocniona przez jego strażnika. Drobny chłopaczek, którym Jue był jeszcze rok temu, został zastąpiony przez smukłego młodzieńca. 
Młodzieńca, którego musiała trawić niezdrowa gorączka, zdradzana przez rumieńce na policzkach i perlący się na czole pot, jak zauważyłam szybko. To jednak nie było wszystko. Gdy wraz z alchemiczką uwolniłyśmy go od peleryny, zauważyłyśmy na białej koszuli krwawe, duże plamy. Rozpięłyśmy więc koszulę najdelikatniej, jak potrafiłyśmy, wzrokiem oceniając, jak złe są rany na ciele Jue. Na szczęście tylko jedna z nich wyglądała groźnie, tak więc starsza alchemiczka zaczęła szybko zajmować się mniej ważnymi ranami, mnie posyłając po odpowiednie środki, potrzebne do zamknięcia tej najpaskudniejszej.
Pielęgnowałam go przez dwa dni. Nie odzyskiwał przez ten czas przytomności, więc do moich obowiązków należało zatroszczenie się o wszystkie potrzeby jego ciała. Całe szczęście, zdobyta przeze mnie wiedza na temat ziół i ich wykorzystania w medycynie pozwoliła mi zaoszczędzić wiele czasu. Zamiast szukać osoby, która przyrządziłaby potrzebny mi specyfik, po prostu przygotowywałam go sama. 
Byłam przy nim, kiedy odzyskał przytomność. Przez długą chwilę przyzwyczajał oczy do światła, zdając się nie zwracać na nic i nikogo swojej uwagi. Nagle poruszył się i powiedział:
- Muszę skorzystać z łazienki. 
Pomogłam mu tam dojść, jako że wyraźnie potrzebował pomocy. Po odniesionych ranach jego ciało było słabsze, poza tym dwudniowy bezruch musiał być przyczyną bolesnej sztywności. Kiedy więc za Jue zamknęły się drzwi łazienki, a do moich uszu doszedł szum wody, natychmiast ruszyłam do laboratorium po potrzebne specyfiki i maść, którą przygotowywałam od rana. Wiedziałam, że się przyda - i nie myliłam się. Zgodnie z moimi przewidywaniami Jue obudził się właśnie tego dnia, a ja byłam na tę ewentualność przygotowana. 
Gdy wyszłam z laboratorium, ze zdumieniem jednak zauważyłam dwie rzeczy: że Jue zdążył wrócić i że stały nad nim dwie starsze alchemiczki, pytając o jego potrzeby, jednocześnie podsuwając pod nos niezbędne lekarstwa. Usunęłam się więc w cień z medykamentami, które przygotowałam sama. Cóż, wyglądało na to, że moja rola dobiegła końca...
- Gdzie jest ta dziewczyna? - rozległ się stanowczy głos Jue, który zatrzymał mnie w miejscu. 
- Jaka dziewczyna? 
- Była przy mnie, kiedy się obudziłem. Mała, czarnowłosa. 
- Ach, chodzi o Lizzie? 
Poczułam, jak rumieńce wypełzają na moje policzki. Nie byłam przyzwyczajona do tego, by o mnie mówiono. Właściwie chyba po raz pierwszy, odkąd przybyłam do Gildii, usłyszałam w czyichś ustach swoje imię. Dziwne uczucie. Poza tym, zdziwił mnie fakt, że dziewczyna znała moje imię. Co prawda zawsze kręciłam się w pobliżu, ale nie sądziłam, że ktokolwiek wie, jak się nazywam. 
- Chciałbym, żeby to ona się mną zajmowała. 
Po takim postawieniu sprawy nie miałam wyboru. Biorąc głęboki oddech, wyszłam z cienia, w którym się ukrywałam, i wraz z tacą zapełnioną specyfikami ruszyłam w stronę, gdzie leżał Jue. Alchemiczki próbowały oczywiście wmówić mu, że wcale mnie nie potrzebuje i że one się wszystkim zajmą, ale chłopak był uparty. Może nie czuł się swobodnie w towarzystwie dwóch dojrzałych dziewcząt? Może jednak, wbrew pozorom, zostało w nim coś z tego szukającego samotności chłopca, którym był jako sześciolatek?
Głośno odstawiłam tackę na stolik, zwracając na siebie uwagę alchemiczek, po czym zabrałam się w milczeniu za przygotowywanie mikstury wzmacniającej. Jedna z dziewczyn, wyraźnie niezadowolona, stanęła obok mnie i krytycznie wyraziła się o tym, co przygotowałam. Spojrzałam na nią, unosząc brew. Nie miała racji. Traktowała mnie jak nowicjuszkę, kogoś, kto nie miał najmniejszego pojęcia o miksturach leczniczych. Jakby nie wiedziała, że zajmowałam się ziołami, od kiedy tylko pamiętałam. Co prawda postępowałam bardzo ostrożnie i lekarstwo mogło nie mieć aż tak cudownych efektów jak te przygotowywane przez doświadczone alchemiczki, ale wiedziałam, że jest dobre. 
Wzruszyłam więc ramionami, dokańczając mieszanie, po czym odwróciłam się i podeszłam do posłania, na którym leżał Jue. Poprosiłam, by usiadł i podałam mu szklankę. Dziewczyny, mrucząc coś pod nosem, odeszły, zostawiając nas w końcu w spokoju. 
Jak się szybko okazało, Jue miał powód ku temu, by o mnie pytać. Gdy oddał szklankę w moje ręce, spojrzał na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W jego oczach zauważyłam jednakże błysk zainteresowania. Czyżby...
- Dlaczego nie chcesz rozwijać swoich magicznych zdolności? - zapytał, a ja omal nie upuściłam słoiczka z maścią, którą zamierzałam nałożyć na szybko gojące się rany na ciele Jue. 
- Ja...
Zagryzłam wargi. Właściwie nigdy nie miałam problemów z zaakceptowaniem mojej kondycji zdrowotnej. Jak ktoś był ciekawy, odpowiadałam po prostu ,,słabe serce" i wzruszałam ramionami na znak, że dawno się z tym pogodziłam i żeby mi nie współczuli. Z jakiegoś powodu jednak w tej chwili ogarnęło mnie zmieszanie. Powód, dla którego nie mogłam rozpocząć nauki, nie chciał mi przejść przez gardło. Na przemian otwierałam i zamykałam usta, by w końcu westchnąć i wzruszyć ramionami. 
- Lubię pracować w szpitalu. 
Jue jeszcze przez chwilę uważnie mnie obserwował, sprawiając, że czynność nakładania przeze mnie maści na jego rany była bardziej żenująca, niż powinna. Nie lubiłam być obserwowana z taką intensywnością przez pacjentów. Do tego płci męskiej. Nie pomagał mi w tym momencie fakt, że kiedyś przecież Jue był obiektem mojego gorączkowego zainteresowania. I że byłam świadkiem, jak przebudziła się jego destrukcyjna moc, zapewniająca mu szacunek zarówno uczniów, jak i Mistrzów. 
Czułam się w tym momencie mała i nieważna. Świadomość, że dotykam kogoś takiego, jak Jue Metro... Ręce mi drżały, a policzki paliły. Ach, gdyby tak bardzo mi się nie przyglądał!
Gdy wróciłam do laboratorium, oddychając szybciej, niż zazwyczaj, poczułam - po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna - przeszywający ból w piersi. Natychmiast zaczęłam oddychać najspokojniej, jak potrafiłam, jednocześnie pocierając dłonią klatkę piersiową w miejscu, gdzie znajdowało się moje niespokojne w tym momencie serce. Zacisnęłam zęby, czując, jak ból powoli mija. Nieprzyjemne uczucie jednak jeszcze przez dłuższą chwilę się utrzymywało, tak więc usiadłam, koncentrując uwagę na właściwym oddychaniu. Wdech, wydech. 
Po chwili sięgnęłam do kieszeni spodni, wyciągając z nich buteleczkę z małymi, białymi pastylkami. Zazwyczaj zażywałam je dwa razy dziennie - jedną tabletkę rano i jedną wieczorem - ale w wyjątkowej sytuacji mogłam połknąć jeszcze jedną, by uspokoić moje serce. Zrobiłam to więc w tej chwili. 
Wzdychając ciężko, wyciągnęłam przed siebie nogi, spuściłam ręce wzdłuż boków, a głowę oparłam o oparcie krzesła, na którym usiadłam. Przez długą chwilę trwałam nieruchomo w tej pozycji, czekając na moment, kiedy pigułka zacznie działać. W uszach mi dudniło. Nieregularnie. Tak, jak nieregularnie biło w tej chwili moje serce. 
- ... Lizzie?
Lekko uchyliłam powieki. Zauważyłam jedną ze starszych alchemiczek, Hildę, pochylającą się nade mną z zatroskanym wyrazem twarzy. Chyba nie udało mi się ukryć niezadowolenia, które poczułam na jej widok. Nie dlatego, że jej nie lubiłam, ale dlatego, że przeszkodziła mi w spokojnym odpoczynku. Rozumiem, że się martwiła, ale mogła zostawić mnie w spokoju. Lżej mi się oddychało, gdy nikt nade mną nie stał.
- Stało się coś? - zapytałam. 
Hilda ruchem głowy wskazała na drzwi.
- Jue o ciebie pytał. 
Zamknęłam oczy. Czego znowu ode mnie chciał? Zrobiłam dla niego wszystko, co mogłam. Jeśli chciał, by ktoś go poniańczył, powinien poprosić którąś ze starszych dziewczyn. Ja... nie miałam ochoty przebywać z nim w jednym pomieszczeniu. I odpowiadać na wścibskie pytania. 
- Nie czuję się zbyt dobrze - odpowiedziałam więc, nie ruszając się z miejsca. - Czy może się nim zająć ktoś inny? 
Hilda westchnęła. 
- Jak chcesz. 
Nie żałowałam swojej stanowczości w tym momencie. Poza tym, nie kłamałam, mówiąc, że niezbyt dobrze się czuję. Serce w mojej piersi, choć już mnie nie bolało, nadal zachowywało się dość nieciekawie. Przez chwilę je masowałam, ale szybko poczułam się zmęczona. Opuściłam więc dłoń, poddając się ogarniającemu mnie znużeniu. Jak przez mgłę uświadomiłam sobie jeszcze, że krzesło nie jest zbyt wygodnym miejscem na sen, ale nie miałam wyboru. Lekarstwo najwyraźniej zaczęło działać. Nie miałam siły się podnieść i poszukać wygodniejszego miejsca. Serce w mojej piersi spowalniało swój rytm, który się stabilizował. Głowa opadła mi na bok. 
Zasnęłam. Z postanowieniem, że w przyszłości będę unikać Jue i zadawanych przez niego, niebezpiecznych dla mojego zdrowia pytań, na które nie potrafiłam odpowiedzieć.

___
Jak widać, zabrałam się za historię poboczną. Chwilowo mam kilka pomysłów na następny główny rozdział, ale nie mogę się zdecydować. Tak więc, by nie wypaść z rytmu, zabrałam się za pisanie takiej oto historii. Prawdopodobnie dopiero po jej zakończeniu wrócę do głównego wątku - mam nadzieję, że zdecyduję się na najwłaściwszą wersję. I mam nadzieję, że opowiadanie o Lizzie się Wam spodoba ;)

4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Hm, biedna główna bohaterka :( Nie zazdroszczę choroby :/ Nie wyobrażam sobie, jak jej musi być ciężko. Ale inną sprawąjest fakt, że zazwyczaj osoby, które są chore na tego typu rzeczy, po prostu są szczęśliwsze. potrafią dostrzec inne, lepsze barwy rzeczywistosci w ktorej żyją... Ale zboczyłam z tematu rozdziału ^^
      Czy Lizzie nalezy do jakiejs... no jakiegos dobrze znanego rodu Łowców? Czy raczej jest wyjątkiem od reguły? Tak tylko pytam ;p
      No i powiem ze... nie wiem co bym zrobiła jakby moje dziecko urodziło się z wadą, ale na pewno bym go nie oddała :( Nie dość, że dziecko czułoby się wyobcowane, to jeszcze ja miałabym takie wyrzuty sumienia że je porzuciłam, że zahaczałoby to o depresję.
      No, no, no... Czy Lizzie pojawi się w tym głównym opowiadaniu? Bo skoro zna się z Jue... Chyba że... Nie, no nie wiem brzmi brutalnie, ale... może jej serce nie wytrzymało i zniknęła zanim Lan pojawiła się w Gildii?
      Dobra, czytam dalej - koniec gdybania ;p
      JUE? On ma być takim... pustelnikiem? W sensie ze woli siedzieć z nosem w zakurzonej księdze, niż na ringu? XD Nie, no... w sumie może i tak, ale... jakoś nie widzi mi się wizja Jue siedzącego między regałąmi z książkami, NAWET wtedy, gdy był młodszy i miał czerwone włosy. Nie, to zdecydowanie nie wygląda za dobrze xD Aczkolwiek.. ciekawie ;p
      Uh, Arcymistrz jest okropny. Jeśli się kogoś kocha, to się go akceptuje takim jakim jest. To że Jue nie wykazywał żadnych... no umiejętności, doskonale wiemy że nie znaczy że faktycznie ich nie miał, nie?
      JUE BEZWARTOŚCIOWYM ŚMIECIEM?! Kto to powiedział? Kogo mam zasztyletować na śmierć?! *kipi ze złości* Ten ktoś dostanie w zęby i w plecy! A na koniec i w krocze, żeby zabolało mocniej! -.-'
      Ładnie opisałaś jak się przebudził strażnik Jue. Baaaardzo mi się to podobało, dlatego pozwolę sobie zostawić to bez zbędnego komentarza, ok? :)
      Wiesz, nienawidzę takich sytuacji -.-' To jest takie... głupie! Najpierw się z kogoś szydzi i naśmiewa, że jest nieutalentowany, że nie ma co sie kims przejmowac, gada sie bzdury czyjejs rodzinie.. a potem nagle kiedy przebudziłą sie moc tego kogos ( w tym przypadku Jue) od razu chce sie go kwalifikowac jako ponad-uczeń. Ja nie cierpie tego, ze... no wiesz! to jest nie tyle nie fair, ale... no takie... ech, dwulicowe tu nie pasi :/ ale wiesz o co chodzi, nie? Że nagle gdy okazuje sie ze ktos jest silniejszy zaczyna sie go w pewien sposob adorowac..
      Nie, to bez sensu ;( Nie czaje tego co chce powiedziec! -.-' trudno ide dalej :(
      Jue poturbowany? O_O I Lizzie go opatruje i w ogóle ach i ech i och@! No ładnie ;0 I jeszcze pamięta ją?! No cudnie i o nią wypytuje? niah niah.. wiem ze romansu nie bedzie, ale moze jakas przyjaźń taka... w miar dobra, co? :)
      Te alchemiczki to są po prostu zazdrosne. A w ogóle... to dziwne ze dziewczyna miałą wrażenie ze nikt dosłownie nikt nie wie jak sie nazywa, ze jakby... byla powietrzem, aczkolwiek tym niwielkim jego pierwiastkiem ktory teoretycznie nie bym konieczny do życia...
      Kurcze, Jue troche.. nie trafił :/ w sensie... Mam ważenie że w sumie Lizzie... nie do końca chciałą mieć swoje talenty. fajnie z pewnością jest mieć strażniczke itd, itp ale... no właśnie. kiedy nie mozesz używać swojej mocy to jest to bez sensu, nie? :/
      Kurcze, ale Jue ma na nią wpływ... Dobra, był obiektem jej zainteresowania przez jakis czas kiedy spędzał z nią czas ( nawet jeśli sie do siebie ni odzywali a siedzieli tylko w bibliotece). Kurcze... :/
      Bardoz mi sie podoba opowiadanie o Lizzie :) Fajnie ze poznajemy Jue z jakiegoś.. mniej boskiego punktu XD
      Cud, miód, malina i orzeszki :) :*

      Usuń
    2. Nie, Lizzie nie należy do żadnego znanego rodu. Jest pierwszą osobą ze swojej rodziny, która posiadła magiczną moc. Ale nie pierwszą, którą dotknęła choroba serca. I to prawda, że potrafi docenić życie w sposób, w jaki nie potrafią tego zrobić osoby bez świadomości bliskiej śmierci :)
      No nie wiem. Lizzie, mimo wszystko, posiada magiczną moc - na tyle dużą, że prędzej czy później Gildia by się o nią upomniała. Tak czy owak, jej rodzice musieli ją do Gildii zaprowadzić. Ale to prawda, że postąpili okrutnie, zostawiając ją samą. W końcu mogli ją chociaż od czasu do czasu odwiedzać - i tak ciężar wychowywania chorej na serce dziewczynki został zdjęty z ich ramion.

      Haha! Czyżby nie podobała Ci się taka wizja Jue? A przecież jest całkiem naturalna. Co innego miał robić chłopak, który był odpychany przez swoich rówieśników? Gdy na niemal każdym kroku czekały na niego nieprzyjemne docinki? Oczywiście, mógł się bić z każdym, który ośmielił się rzucić w jego kierunku złe słowo, ale czy to wiele by zmieniło? Wolał pobyć sam ze sobą :D

      Oj nie unoś się tak, Mai, bo Ci żyłka pęknie ;p A jakbym miała wskazać winnego... uch, za dużo ich :D

      Przyjaźń będzie dobra - dlatego właśnie, że Lizzie jest inna od dziewczyn, z którymi Jue ma na co dzień do czynienia :) A że zapamiętał... może Reth mu coś do ucha szepnął, kto wie? :) Nie od dziś wiadomo, że anioł lubi się wtrącać w wiele spraw, które dotyczą Jue :D

      Ha! Oczywiście, że tak. Ale nie dlatego, że Jue im się podoba jako mężczyzna (jest na to zdecydowanie zbyt młody, choć jego ciało zdążyło się rozwinąć). Wiedząc jednak, jakim szacunkiem cieszy się zarówno jego ojciec, jak i on sam... Cóż, nic dziwnego, że nagle znalazły się chętne do jego pielęgnacji :)

      Niah niah! Bardzo się cieszę, że opowiadanie Ci się podoba! Ale uważaj - jeśli będziesz je za bardzo chwalisz, za bardzo się ono rozrośnie i nigdy chyba nie wrócę do głównego wątku :D

      Usuń
    3. Hehe, no fakt Reth wtrąca się we wszystko w życiu Jue ;) Mam tylko nadzieje, że nie będzie.. no zbytnio natrętny w niektórych sytuacjach ;p
      no i ba ze mi sie podoba~! Nie wiem, moze mam słabość do opowiadan pisanych w pierwszej osobie, ale... no jest super :) Naprawde :)
      Ale wrócić do głównego wątku musisz bo ja bede Cie na gadu męczyć ];-> niah niah :*

      Usuń