Leżąc na posłaniu z mchów i paproci, wsłuchiwałem się w
szept lasu. Rozumiałem najmniejszy szelest liści, trzask gałęzi i szmer
płynącego nieopodal strumienia. Czułem pulsującą pod ziemią magię, której rytm
pokrywał się z rytmem uderzeń serca w mojej piersi. Wszystko wokół mnie żyło,
oddychało, szeptało, odkrywając przede mną swą duszę.
A ja byłem jedynym człowiekiem, który potrafił zrozumieć tę
mowę.
Przymknąłem oczy, pozwalając, by przebijające się przez
liściaste korony drzew promienie słoneczne zatańczyły na moich powiekach.
Chłonąłem doznania niczym wędrowiec, który po wielu dniach poszukiwań odnalazł
oazę na pustyni.
Tutaj byłem bezpieczny. W tym miejscu chroniły mnie siły
starsze niż magia, która rozpanoszyła się na świecie za sprawą kilku samozwańczych
idiotów, którzy sądzili, że posiedli wystarczającą wiedzę o tym świecie, by
czerpać z jego darów całymi garściami. Mylili się, ale słyszałem, że nikt im
tego nie powiedział w twarz. W końcu zwykli ludzie nie łamali sobie głowy nad
zrozumieniem sposobu działania sił, z którymi bezpośrednio nigdy nie mieli do
czynienia. Byli świadkami kilku kuglarskich sztuczek, które z wielką pompą
potrafili prezentować nadworni czarownicy, ale nigdy nie doświadczyli
prawdziwie niszczycielskiej siły żywiołów, którą mieli na wyciągnięcie ręki. Ku
mojemu wielkiemu rozczarowaniu, ludzie w stolicy zdawali się traktować tę
garstkę marnych czarowników z lękliwym szacunkiem przed ich mniemaną siłą.
Wiedza o prawdziwej magii zanikała.
Była to po części moja wina. Po części, bo nie całkowicie.
Gdyby pozostawiono mi jakiś wybór, z całą pewnością nigdy nie opuściłbym moich
biologicznych rodziców. Słyszałem, że dobrzy z nich ludzie. Zasługiwali na
szacunek swych poddanych. Rządzili sprawiedliwie, wsłuchując się w głos prostego
ludu. Podtrzymywali tradycje. Starali się także usilnie o kolejne dziecko,
dzięki któremu mogliby przywrócić równowagę w świecie jej pozbawionym po moim
zaginięciu.
Starali się bezskutecznie, a to już była całkowicie moja
wina. To, że na świecie pojawiało się coraz więcej samozwańczych Maginów,
którzy okradali naturę z jej darów, też.
Narodziłem się, by zostać następcą tronu. By być Maginem,
najpotężniejszym z magów, utrzymującym porządek w świecie po brzegi wypełnionym
siłami niezrozumiałymi dla prostego ludu. Urząd Magina od wieków był
dziedziczony – magia przenosiła się poprzez krew i nierozważnie było ją
rozrzedzać poprzez dobieranie niewłaściwych partnerów. Od wieków
podporządkowywano się tej właśnie zasadzie. Problem, który spędzał ostatnio
Maginom sen z powiek, pojawił się dość niedawno. Dotyczył niewystarczającej
liczby uzdolnionych magicznie osób, więc każde obdarzone Darem dziecko było na
wagę złota.
Magin w każdym pokoleniu miał prawo wyznaczyć podległych
sobie czarowników, ale to od jego mocy zależało, ilu mógł ich powołać. Takie postępowanie
mogło rozwiązać problem niewystarczającej ilości obdarzonych magicznymi
zdolnościami dzieci, ale... problem polegał na tym, że cztery pokolenia temu
narodził się Magin, który wcale nie był takim kozakiem, za jakiego uważali go
ludzie. Powołał dwóch czarowników, którzy też nie mogli popisać się niczym
specjalnym. Ot, chodzili i sprowadzali deszcze, kiedy było to potrzebne, ale na
tym kończyły się ich umiejętności.
Od tego czasu nie pojawił się w rodzinie ,,miłościwie
panujących” porządny Magin.
Wiedziałem, że byłem wyczekiwanym dzieckiem, które z całą
pewnością byłoby kochane. Od swych najmłodszych lat mógłbym biegać po
wspaniałych ogrodach otaczających zbudowaną na wzgórzu rezydencję. Kiedy
ostatnio odwiedziłem Airan, to znaczy stolicę, żeby sprzedać skóry upolowanych
przez ojca zwierząt, poczułem od strony ogrodów buzującą magię. Nie mogłem
jednak podejść bliżej, gdyż pilnujący wejść strażnicy niemal nadziali mnie na
trzymane w dłoniach włócznie. Oczywiście, pozbycie się ich nie stanowiłoby dla
mnie żadnego problemu, ale nie chciałem posługiwać się magią w podobnych
celach.
Czułem, że jeszcze nie nadszedł czas, by się ujawnić. No,
może trochę sam tego nie chciałem... żyło mi się dobrze na Obrzeżach, miałem tu
ciszę, spokój i kochającą rodzinę składającą się z troskliwego ojca i
delikatnej niczym płatek róży siostry. Nie byli moją prawdziwą rodziną, ale
przywiązałem się do nich i obdarzyłem synowsko-braterską miłością.
Nadano mi imię Faylein, co w języku ludzi z Obrzeża znaczyło
,,Odnaleziony”. Podśmiewałem się z tej osobliwej oryginalności ojca za jego
plecami, mając na uwadze fakt, że ponad dwadzieścia lat temu znalazł mnie na
brzegu rzeki, gdzie matka natura postanowiła mnie umieścić po kilkunastu
minutach unoszenia na powierzchni rwącej rzeki, do której mnie wrzucono.
Do dziś pamiętałem, jak ogromne ręce Havela, mojego
przybranego ojca, uniosły mnie z największą ostrożnością i zaniosły do jego
chatki w środku lasu. Kilka dni wcześniej urodziła mu się córka, Gaiya.
Niestety, jego słabowita żona nie przeżyła porodu, więc ten ogromny mężczyzna
został w domu sam z nowonarodzoną córką.
Wkrótce został samotnym ojcem dwójki dzieci.
Nigdy nam jednak niczego nie brakowało, a ja nie czułem się
zepchnięty na margines. Havel nie uważał mnie za sierotę porzuconą przez kogoś
na brzegu rzeki, nad którą musiał się litować. Uznał mnie za swojego syna i
nigdy nie poruszył ze mną tematu mojego pochodzenia.
Mimo to, doskonale wiedziałem, kim byłem i do jakiego świata
należałem. Pamięcią sięgałem do dnia własnych narodzin, kiedy wykradziono mnie
z kołyski i pod osłoną nocy próbowano pozbyć się poprzez wrzucenie mnie do
rzeki.
To był błąd. Ogromny błąd. Przeciwnicy porządku na świecie w
ogóle nie rozumieli rządzących nim zasad. Myśleli, że potrafią nagiąć zasady siłą
własnej woli. Nie mieli pojęcia, jak niewielkie znaczenie miały ich działania.
Może, gdyby posłużyli się czystą siłą fizyczną, mogliby coś zdziałać. W swej
głupocie jednak postanowili posłużyć się siłami przyrody, których działanie nie
zależało od nich .
Wrzucenie prawdziwego Magina, który wraz z chwilą nabrania
pierwszego oddechu zyskał władzę nad całą magią obecną w każdej cząsteczce
otaczającego go świata, prosto w objęcia uległej mu matki natury, nie było
najmądrzejszym pomysłem. Wcale a wcale.
Jak już jednak mówiłem, władza o prawdziwej magii zanikała. Mój
prawdziwy ojciec, miłościwie panujący Magin, nie posiadał nawet części mocy,
którą ja posiadłem w darze. Możliwe, że on sam nie do końca rozumiał, z czym ma
codziennie do czynienia. Jego magia służyła ludowi przede wszystkim dzięki
kontrolowaniu pogody, a podlegli mu czarownicy już dawno stracili swe moce.
Pozostało im zabawianie prostego ludu prostymi sztuczkami kuglarskimi na
organizowanych od czasu do czasu festynach.
Westchnąłem. Wiedziałem, że kiedyś będę musiał wyjść z
ukrycia. Czułem, że równowaga na świecie się zmienia. Dobro i zło ze sobą
współistniały, przenikając się delikatnie niczym nici pajęczyny. Magini
wyczuwali ten stan rzeczy i potrafili interweniować we właściwych momentach,
nie dopuszczając do tego, by jedna ze stron przejęła kontrolę nad drugą.
Światło nie istniało bez ciemności, a ciemność nie mogła
istnieć bez światła. Zaburzenie tej równowagi mogło złamać świat. Siła ,,dobra”
była tak samo niszczycielska, co siła ,,zła”. Kiedyś wiedział o tym każdy
szanujący się Magin.
Mój prawdziwy ojciec naprawdę starał się utrzymać równowagę
na świecie, ale czułem, jak słabnie pod wpływem obcego naporu.
Już niedługo jego moc zostanie złamana, a wtedy albo świat
zostanie zniszczony, albo ktoś inny weźmie na swoje młode barki
odpowiedzialność za przyszłość wszystkich istnień ludzkich. Ktoś, kto wejdzie w
kontakt z naturą i stanie się jej panem i władcą, rozkazując ziemi, morzu i
wiatrom.
Kto otworzy się na dobro i zło tego świata, rozumiejąc
potrzebę ich współistnienia.
Czyli konkretnie ja.
Ale ten moment jeszcze nie nadszedł, a ja miałem nadzieję,
że zostało mi jeszcze trochę czasu. Wiedziałem, że rodzice na mnie czekają.
Wiedziałem, że jestem potrzebny wszystkim tym ludziom, których mijam od czasu
do czasu na targu w Airan.
Każdy z nich był częścią świata. Każdy z nich był naczyniem,
w którym pulsowała magia.
Wszystko żyło. Oddychało. Szeptało.
Dusza tego świata była obecna w najmniejszym źdźble trawy,
każdym kamyczku i cząsteczce wody. W każdym tchnieniu wiatru i promieniu
słońca.
Magia była wszędzie. Trzeba było jedynie wyciągnąć rękę.
- Fay...?
Usłyszałem, jak się zbliżała, choć stąpała miękko niczym
kotka. Jej przybycie zdradziły jednak suche liście, po których wcześniej
przeszła. Usłyszałem ich szelest, jakby oskarżycielskie tchnienie. To było ich
królestwo, nie lubiły być deptane w tym odosobnionym miejscu.
Uniosłem się na łokciach do pozycji siedzącej.
- Gaiya, co za niespodzianka.
Gaiya, moja przybrana siostra. Jej imię znaczyło ,,Związana
z ziemią”. Tym sposobem Havel chciał zapewne, po nieoczekiwanej śmierci żony,
zatrzymać swoją maleńką córkę przy życiu. Nie miał pojęcia, że tym sposobem
rzeczywiście pomógł jej przeżyć. Nie same imiona miały siłę, ale życzenie
nadającego imię. A życzeniem Havela było zachowanie córki przy życiu.
Dziewczyna wdała się w matkę. Nie przejęła nic z krzepy
swojego ojca, wyrastając na delikatną panienkę. Pewnie dlatego Havel trzymał wszystkich
konkurentów do jej ręki na dystans – bał się, że podzieli los jego żony.
Cóż, wcale mu się nie dziwiłem. Gaiya wyglądała niczym
porcelanowa laleczka, które zdarzało mi się podziwiać na straganach w Airan.
Mimo, iż spędzała dużo czasu na świeżym powietrzu, a jej skóra powinna złocić
się od pocałunków słońca, dziewczyna była szczupła i blada. Skórę miała białą
niczym mleko. Kiedy unosiła twarz ku słońcu, czasem można było dostrzec pod
warstwą skóry błękitne żyłki. Czarne niczym heban włosy opadały na jej plecy,
jeszcze bardziej uwydatniając biel jej cery.
Można było odnieść wrażenie, że zdmuchnie ją z tego świata
byle powiew wiatru. Że odleci swobodnie niczym suchy liść, zaśmiewając się
miękko.
Czułem w niej wielkie pokłady niewykorzystanej magii.
Nie zmieniało to jednak faktu, że rzeczywiście nie nadawała
się na żonę dla pospolitego rzemieślnika. Może, gdybym nauczył ją korzystać z
magii, byłaby w stanie sobie poradzić. Może udałoby jej się wzmocnić własne
ciało, które przybrało niemal eteryczną formę, by chłonąć magię każdym porem
skóry.
Nie miałem jednak pojęcia, jak powinienem się do tego
zabrać, nie wyjaśniając przy okazji, skąd wiem o całej magii. Pewnie doszłoby
do tego, że musiałbym opowiedzieć jej całą historię, a wcale nie byłem pewien,
czy by mi uwierzyła.
Poza tym, sam nie wiedziałem, co bym zrobił, gdyby jednak mi
uwierzyła. Czułem, że pojawiłby się między nami jakiś nieokreślony dystans, a tego
nie chciałem.
- Fay, chcę ci coś pokazać. Obiecaj, że nie będziesz się
śmiał!
- Skądże znowu! – Przysiągłem z ręką na sercu.
Zauważyłem, że policzki Gaiyi rozjaśniają rumieńce
podniecenia. Jedną dłoń trzymała schowaną za plecami.
- Na pewno?
- Słowo honoru.
Po chwili wahania wyciągnęła przed siebie dłoń – tę samą,
którą przedtem trzymała poza zasięgiem mojego wzroku. Trzymała w niej jakiś
mały świstek papieru.
Podała mi go.
- Co o tym sądzisz?
Rzuciłem okiem na starannie wykaligrafowany tekst.
Przebiegłem po nim wzrokiem raz i drugi, nie do końca rozumiejąc, o co może
chodzić mojej siostrzyczce. Czyżby...
Trzymałem w ręku ogłoszenie. Głosiło, że królewska para
zamierza wydać przyjęcie z okazji dwudziestopięciolecia swojego panowania. Szukali
osób do umilenia tej uroczystości: muzyków, tancerzy, nawet poetów i wszelkiej
maści ludzi ,,z ciekawym talentem”. Chcieli, żeby było wesoło. Chcieli, by
ludzie choć na chwilę zapomnieli o tym, że dwadzieścia lat temu ktoś wykradł z
pałacu nowo narodzonego syna Magina, który przepadł niczym kamień w wodę.
Wiedziałem, że mój prawdziwy ojciec nigdy całkowicie nie
uwierzył w moją śmierć. Może wyczuwał moją moc tak, jak ja potrafiłem wyczuć
jego słabnące siły. Nie czułem tego połączenia, ale nie znaczyło to, że go nie
było.
Teraz spojrzałem na Gaiyę.
- Chcesz tam pójść. – To było stwierdzenie, nie pytanie.
Moja siostra pokiwała głową, aż zatańczyły czarne kosmyki
wokół jej twarzy.
Zanim zapytałem, już wiedziałem, że podjęła decyzję. A Havel
zapewne jej nie odmówi, ponieważ nie zobaczy niczego niebezpiecznego w tym, że
jego córka pójdzie się zabawić, jeśli nadarzyła się ku temu okazja.
Oczywiście nie puści jej samej. Wiedziałem, że zostanę
wyznaczony do jej przypilnowania.
- Ojciec wie? – zapytałem tylko.
- Hm... Dowie się. Nie było go w domu, kiedy przyszłam,
pewnie poszedł na polowanie.
Los coś szykował, czułem to.
- Jesteś tego całkowicie pewna?
- Oczywiście! To może być jedyna okazja, żeby zobaczyć na
własne oczy Magina!
Uśmiechnąłem się krzywo. W końcu właśnie patrzyła na
jednego, chociaż o tym nie wiedziała.
No, w każdym razie na nieoficjalnego Magina.
- Ty też, Fay, powinieneś pójść.
- Przecież wiesz, że ojciec beze mnie i tak cię nie puści.
Gaiya uśmiechnęła się. Wydawało mi się, że zobaczyłem chytry
błysk w jej niebieskich oczach.
Ach, wiedziała. Oczywiście, że tak. Jakżeby inaczej?
- Nie wykręcę się, prawda? – zapytałem, raz jeszcze rzucając
okiem na kartkę.
- Nie masz najmniejszych szans, Fay.
To prawda. Gaiya zazwyczaj dostawała to, czego chciała. Nie
musiałem posiadać bogatej wyobraźni, by wyobrazić sobie, jak Havel z radością
przytakuje zachciance swojej córki. Kochał ją i czuł się winny z tego powodu,
że pozbawiał ją szansy zasmakowania w tak zwanych rozkoszach życia
małżeńskiego, ale całkiem słusznie obawiał się, że dziewczyna podzieliłaby los
matki, gdyby przyszło jej urodzić dziecko. Może i z radością złożyłaby swoje
życie w ofierze na ołtarzu matczynej miłości, ale Havel z całą pewnością nawet
nie chciał o tym słyszeć.
Wstałem i otrzepałem ubranie, oddając ziemi to, co należało
do niej.
- No dobra, przekonajmy się, czy ojciec podejdzie z
należytym entuzjazmem do tego pomysłu – oświadczyłem, choć czułem, że
przeznaczenie już zadecydowało.
Wyglądało na to, że znajdę się bliżej moich rodziców
szybciej, niż sam tego chciałem.
Witam,
OdpowiedzUsuńoch robi się ciekawie, zastanawia mnie czy ten bal ma na celu aby siĘ ujawnił Fey, Havel jest wspaniałym ojcem, znalazł go i się nim zaopiekował, traktuje go naprawdę jak swoje dziecko...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Żaneta