poniedziałek, 22 września 2014

[1] Faylein



Leżąc na posłaniu z mchów i paproci, wsłuchiwałem się w szept lasu. Rozumiałem najmniejszy szelest liści, trzask gałęzi i szmer płynącego nieopodal strumienia. Czułem pulsującą pod ziemią magię, której rytm pokrywał się z rytmem uderzeń serca w mojej piersi. Wszystko wokół mnie żyło, oddychało, szeptało, odkrywając przede mną swą duszę.
A ja byłem jedynym człowiekiem, który potrafił zrozumieć tę mowę.
Przymknąłem oczy, pozwalając, by przebijające się przez liściaste korony drzew promienie słoneczne zatańczyły na moich powiekach. Chłonąłem doznania niczym wędrowiec, który po wielu dniach poszukiwań odnalazł oazę na pustyni.
Tutaj byłem bezpieczny. W tym miejscu chroniły mnie siły starsze niż magia, która rozpanoszyła się na świecie za sprawą kilku samozwańczych idiotów, którzy sądzili, że posiedli wystarczającą wiedzę o tym świecie, by czerpać z jego darów całymi garściami. Mylili się, ale słyszałem, że nikt im tego nie powiedział w twarz. W końcu zwykli ludzie nie łamali sobie głowy nad zrozumieniem sposobu działania sił, z którymi bezpośrednio nigdy nie mieli do czynienia. Byli świadkami kilku kuglarskich sztuczek, które z wielką pompą potrafili prezentować nadworni czarownicy, ale nigdy nie doświadczyli prawdziwie niszczycielskiej siły żywiołów, którą mieli na wyciągnięcie ręki. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, ludzie w stolicy zdawali się traktować tę garstkę marnych czarowników z lękliwym szacunkiem przed ich mniemaną siłą.
Wiedza o prawdziwej magii zanikała.
Była to po części moja wina. Po części, bo nie całkowicie. Gdyby pozostawiono mi jakiś wybór, z całą pewnością nigdy nie opuściłbym moich biologicznych rodziców. Słyszałem, że dobrzy z nich ludzie. Zasługiwali na szacunek swych poddanych. Rządzili sprawiedliwie, wsłuchując się w głos prostego ludu. Podtrzymywali tradycje. Starali się także usilnie o kolejne dziecko, dzięki któremu mogliby przywrócić równowagę w świecie jej pozbawionym po moim zaginięciu.
Starali się bezskutecznie, a to już była całkowicie moja wina. To, że na świecie pojawiało się coraz więcej samozwańczych Maginów, którzy okradali naturę z jej darów, też.
Narodziłem się, by zostać następcą tronu. By być Maginem, najpotężniejszym z magów, utrzymującym porządek w świecie po brzegi wypełnionym siłami niezrozumiałymi dla prostego ludu. Urząd Magina od wieków był dziedziczony – magia przenosiła się poprzez krew i nierozważnie było ją rozrzedzać poprzez dobieranie niewłaściwych partnerów. Od wieków podporządkowywano się tej właśnie zasadzie. Problem, który spędzał ostatnio Maginom sen z powiek, pojawił się dość niedawno. Dotyczył niewystarczającej liczby uzdolnionych magicznie osób, więc każde obdarzone Darem dziecko było na wagę złota.
Magin w każdym pokoleniu miał prawo wyznaczyć podległych sobie czarowników, ale to od jego mocy zależało, ilu mógł ich powołać. Takie postępowanie mogło rozwiązać problem niewystarczającej ilości obdarzonych magicznymi zdolnościami dzieci, ale... problem polegał na tym, że cztery pokolenia temu narodził się Magin, który wcale nie był takim kozakiem, za jakiego uważali go ludzie. Powołał dwóch czarowników, którzy też nie mogli popisać się niczym specjalnym. Ot, chodzili i sprowadzali deszcze, kiedy było to potrzebne, ale na tym kończyły się ich umiejętności.
Od tego czasu nie pojawił się w rodzinie ,,miłościwie panujących” porządny Magin.
Wiedziałem, że byłem wyczekiwanym dzieckiem, które z całą pewnością byłoby kochane. Od swych najmłodszych lat mógłbym biegać po wspaniałych ogrodach otaczających zbudowaną na wzgórzu rezydencję. Kiedy ostatnio odwiedziłem Airan, to znaczy stolicę, żeby sprzedać skóry upolowanych przez ojca zwierząt, poczułem od strony ogrodów buzującą magię. Nie mogłem jednak podejść bliżej, gdyż pilnujący wejść strażnicy niemal nadziali mnie na trzymane w dłoniach włócznie. Oczywiście, pozbycie się ich nie stanowiłoby dla mnie żadnego problemu, ale nie chciałem posługiwać się magią w podobnych celach.  
Czułem, że jeszcze nie nadszedł czas, by się ujawnić. No, może trochę sam tego nie chciałem... żyło mi się dobrze na Obrzeżach, miałem tu ciszę, spokój i kochającą rodzinę składającą się z troskliwego ojca i delikatnej niczym płatek róży siostry. Nie byli moją prawdziwą rodziną, ale przywiązałem się do nich i obdarzyłem synowsko-braterską miłością.
Nadano mi imię Faylein, co w języku ludzi z Obrzeża znaczyło ,,Odnaleziony”. Podśmiewałem się z tej osobliwej oryginalności ojca za jego plecami, mając na uwadze fakt, że ponad dwadzieścia lat temu znalazł mnie na brzegu rzeki, gdzie matka natura postanowiła mnie umieścić po kilkunastu minutach unoszenia na powierzchni rwącej rzeki, do której mnie wrzucono.
Do dziś pamiętałem, jak ogromne ręce Havela, mojego przybranego ojca, uniosły mnie z największą ostrożnością i zaniosły do jego chatki w środku lasu. Kilka dni wcześniej urodziła mu się córka, Gaiya. Niestety, jego słabowita żona nie przeżyła porodu, więc ten ogromny mężczyzna został w domu sam z nowonarodzoną córką.
Wkrótce został samotnym ojcem dwójki dzieci.
Nigdy nam jednak niczego nie brakowało, a ja nie czułem się zepchnięty na margines. Havel nie uważał mnie za sierotę porzuconą przez kogoś na brzegu rzeki, nad którą musiał się litować. Uznał mnie za swojego syna i nigdy nie poruszył ze mną tematu mojego pochodzenia.
Mimo to, doskonale wiedziałem, kim byłem i do jakiego świata należałem. Pamięcią sięgałem do dnia własnych narodzin, kiedy wykradziono mnie z kołyski i pod osłoną nocy próbowano pozbyć się poprzez wrzucenie mnie do rzeki.
To był błąd. Ogromny błąd. Przeciwnicy porządku na świecie w ogóle nie rozumieli rządzących nim zasad. Myśleli, że potrafią nagiąć zasady siłą własnej woli. Nie mieli pojęcia, jak niewielkie znaczenie miały ich działania. Może, gdyby posłużyli się czystą siłą fizyczną, mogliby coś zdziałać. W swej głupocie jednak postanowili posłużyć się siłami przyrody, których działanie nie zależało od nich .
Wrzucenie prawdziwego Magina, który wraz z chwilą nabrania pierwszego oddechu zyskał władzę nad całą magią obecną w każdej cząsteczce otaczającego go świata, prosto w objęcia uległej mu matki natury, nie było najmądrzejszym pomysłem. Wcale a wcale.
Jak już jednak mówiłem, władza o prawdziwej magii zanikała. Mój prawdziwy ojciec, miłościwie panujący Magin, nie posiadał nawet części mocy, którą ja posiadłem w darze. Możliwe, że on sam nie do końca rozumiał, z czym ma codziennie do czynienia. Jego magia służyła ludowi przede wszystkim dzięki kontrolowaniu pogody, a podlegli mu czarownicy już dawno stracili swe moce. Pozostało im zabawianie prostego ludu prostymi sztuczkami kuglarskimi na organizowanych od czasu do czasu festynach.
Westchnąłem. Wiedziałem, że kiedyś będę musiał wyjść z ukrycia. Czułem, że równowaga na świecie się zmienia. Dobro i zło ze sobą współistniały, przenikając się delikatnie niczym nici pajęczyny. Magini wyczuwali ten stan rzeczy i potrafili interweniować we właściwych momentach, nie dopuszczając do tego, by jedna ze stron przejęła kontrolę nad drugą.
Światło nie istniało bez ciemności, a ciemność nie mogła istnieć bez światła. Zaburzenie tej równowagi mogło złamać świat. Siła ,,dobra” była tak samo niszczycielska, co siła ,,zła”. Kiedyś wiedział o tym każdy szanujący się Magin.
Mój prawdziwy ojciec naprawdę starał się utrzymać równowagę na świecie, ale czułem, jak słabnie pod wpływem obcego naporu.
Już niedługo jego moc zostanie złamana, a wtedy albo świat zostanie zniszczony, albo ktoś inny weźmie na swoje młode barki odpowiedzialność za przyszłość wszystkich istnień ludzkich. Ktoś, kto wejdzie w kontakt z naturą i stanie się jej panem i władcą, rozkazując ziemi, morzu i wiatrom.
Kto otworzy się na dobro i zło tego świata, rozumiejąc potrzebę ich współistnienia.
Czyli konkretnie ja.
Ale ten moment jeszcze nie nadszedł, a ja miałem nadzieję, że zostało mi jeszcze trochę czasu. Wiedziałem, że rodzice na mnie czekają. Wiedziałem, że jestem potrzebny wszystkim tym ludziom, których mijam od czasu do czasu na targu w Airan.
Każdy z nich był częścią świata. Każdy z nich był naczyniem, w którym pulsowała magia.
Wszystko żyło. Oddychało. Szeptało.
Dusza tego świata była obecna w najmniejszym źdźble trawy, każdym kamyczku i cząsteczce wody. W każdym tchnieniu wiatru i promieniu słońca.
Magia była wszędzie. Trzeba było jedynie wyciągnąć rękę.
- Fay...?
Usłyszałem, jak się zbliżała, choć stąpała miękko niczym kotka. Jej przybycie zdradziły jednak suche liście, po których wcześniej przeszła. Usłyszałem ich szelest, jakby oskarżycielskie tchnienie. To było ich królestwo, nie lubiły być deptane w tym odosobnionym miejscu.
Uniosłem się na łokciach do pozycji siedzącej.
- Gaiya, co za niespodzianka.
Gaiya, moja przybrana siostra. Jej imię znaczyło ,,Związana z ziemią”. Tym sposobem Havel chciał zapewne, po nieoczekiwanej śmierci żony, zatrzymać swoją maleńką córkę przy życiu. Nie miał pojęcia, że tym sposobem rzeczywiście pomógł jej przeżyć. Nie same imiona miały siłę, ale życzenie nadającego imię. A życzeniem Havela było zachowanie córki przy życiu.
Dziewczyna wdała się w matkę. Nie przejęła nic z krzepy swojego ojca, wyrastając na delikatną panienkę. Pewnie dlatego Havel trzymał wszystkich konkurentów do jej ręki na dystans – bał się, że podzieli los jego żony.
Cóż, wcale mu się nie dziwiłem. Gaiya wyglądała niczym porcelanowa laleczka, które zdarzało mi się podziwiać na straganach w Airan. Mimo, iż spędzała dużo czasu na świeżym powietrzu, a jej skóra powinna złocić się od pocałunków słońca, dziewczyna była szczupła i blada. Skórę miała białą niczym mleko. Kiedy unosiła twarz ku słońcu, czasem można było dostrzec pod warstwą skóry błękitne żyłki. Czarne niczym heban włosy opadały na jej plecy, jeszcze bardziej uwydatniając biel jej cery.
Można było odnieść wrażenie, że zdmuchnie ją z tego świata byle powiew wiatru. Że odleci swobodnie niczym suchy liść, zaśmiewając się miękko.
Czułem w niej wielkie pokłady niewykorzystanej magii.
Nie zmieniało to jednak faktu, że rzeczywiście nie nadawała się na żonę dla pospolitego rzemieślnika. Może, gdybym nauczył ją korzystać z magii, byłaby w stanie sobie poradzić. Może udałoby jej się wzmocnić własne ciało, które przybrało niemal eteryczną formę, by chłonąć magię każdym porem skóry.
Nie miałem jednak pojęcia, jak powinienem się do tego zabrać, nie wyjaśniając przy okazji, skąd wiem o całej magii. Pewnie doszłoby do tego, że musiałbym opowiedzieć jej całą historię, a wcale nie byłem pewien, czy by mi uwierzyła.
Poza tym, sam nie wiedziałem, co bym zrobił, gdyby jednak mi uwierzyła. Czułem, że pojawiłby się między nami jakiś nieokreślony dystans, a tego nie chciałem.
- Fay, chcę ci coś pokazać. Obiecaj, że nie będziesz się śmiał!
- Skądże znowu! – Przysiągłem z ręką na sercu.
Zauważyłem, że policzki Gaiyi rozjaśniają rumieńce podniecenia. Jedną dłoń trzymała schowaną za plecami.
- Na pewno?
- Słowo honoru.
Po chwili wahania wyciągnęła przed siebie dłoń – tę samą, którą przedtem trzymała poza zasięgiem mojego wzroku. Trzymała w niej jakiś mały świstek papieru.
Podała mi go. 
- Co o tym sądzisz?
Rzuciłem okiem na starannie wykaligrafowany tekst. Przebiegłem po nim wzrokiem raz i drugi, nie do końca rozumiejąc, o co może chodzić mojej siostrzyczce. Czyżby...
Trzymałem w ręku ogłoszenie. Głosiło, że królewska para zamierza wydać przyjęcie z okazji dwudziestopięciolecia swojego panowania. Szukali osób do umilenia tej uroczystości: muzyków, tancerzy, nawet poetów i wszelkiej maści ludzi ,,z ciekawym talentem”. Chcieli, żeby było wesoło. Chcieli, by ludzie choć na chwilę zapomnieli o tym, że dwadzieścia lat temu ktoś wykradł z pałacu nowo narodzonego syna Magina, który przepadł niczym kamień w wodę.
Wiedziałem, że mój prawdziwy ojciec nigdy całkowicie nie uwierzył w moją śmierć. Może wyczuwał moją moc tak, jak ja potrafiłem wyczuć jego słabnące siły. Nie czułem tego połączenia, ale nie znaczyło to, że go nie było.
Teraz spojrzałem na Gaiyę.
- Chcesz tam pójść. – To było stwierdzenie, nie pytanie.
Moja siostra pokiwała głową, aż zatańczyły czarne kosmyki wokół jej twarzy.
Zanim zapytałem, już wiedziałem, że podjęła decyzję. A Havel zapewne jej nie odmówi, ponieważ nie zobaczy niczego niebezpiecznego w tym, że jego córka pójdzie się zabawić, jeśli nadarzyła się ku temu okazja.
Oczywiście nie puści jej samej. Wiedziałem, że zostanę wyznaczony do jej przypilnowania.
- Ojciec wie? – zapytałem tylko.
- Hm... Dowie się. Nie było go w domu, kiedy przyszłam, pewnie poszedł na polowanie.
Los coś szykował, czułem to.
- Jesteś tego całkowicie pewna?
- Oczywiście! To może być jedyna okazja, żeby zobaczyć na własne oczy Magina!
Uśmiechnąłem się krzywo. W końcu właśnie patrzyła na jednego, chociaż o tym nie wiedziała.
No, w każdym razie na nieoficjalnego Magina.
- Ty też, Fay, powinieneś pójść.
- Przecież wiesz, że ojciec beze mnie i tak cię nie puści.
Gaiya uśmiechnęła się. Wydawało mi się, że zobaczyłem chytry błysk w jej niebieskich oczach.
Ach, wiedziała. Oczywiście, że tak. Jakżeby inaczej?
- Nie wykręcę się, prawda? – zapytałem, raz jeszcze rzucając okiem na kartkę.
- Nie masz najmniejszych szans, Fay.
To prawda. Gaiya zazwyczaj dostawała to, czego chciała. Nie musiałem posiadać bogatej wyobraźni, by wyobrazić sobie, jak Havel z radością przytakuje zachciance swojej córki. Kochał ją i czuł się winny z tego powodu, że pozbawiał ją szansy zasmakowania w tak zwanych rozkoszach życia małżeńskiego, ale całkiem słusznie obawiał się, że dziewczyna podzieliłaby los matki, gdyby przyszło jej urodzić dziecko. Może i z radością złożyłaby swoje życie w ofierze na ołtarzu matczynej miłości, ale Havel z całą pewnością nawet nie chciał o tym słyszeć.
Wstałem i otrzepałem ubranie, oddając ziemi to, co należało do niej.
- No dobra, przekonajmy się, czy ojciec podejdzie z należytym entuzjazmem do tego pomysłu – oświadczyłem, choć czułem, że przeznaczenie już zadecydowało.
Wyglądało na to, że znajdę się bliżej moich rodziców szybciej, niż sam tego chciałem.

1 komentarz:

  1. Witam,
    och robi się ciekawie, zastanawia mnie czy ten bal ma na celu aby siĘ ujawnił Fey, Havel jest wspaniałym ojcem, znalazł go i się nim zaopiekował, traktuje go naprawdę jak swoje dziecko...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Żaneta

    OdpowiedzUsuń